Pierwszy Alpejski poranek, nie wita mnie zbyt ciekawie. Gór nie widać zza ciężkich, ołowianych chmur i pada deszcz. Podczas pakowania motocykla zarzucam kurtkę na mocno przemoczoną już bieliznę. Przytraczam cały ekwipunek i z nietęgą miną walę na śniadanie. Przy drugiej bułce z masłem i żółtym serem, widzę już przebijające przez chmury słoneczko, a kawkę piję już uśmiechnięty od ucha do ucha. Chmury chowają się za górę i to w przeciwnym kierunku niż moja dzisiejsza trasa, a słoneczko ładnie suszy gotowy do drogi motocykl. Opuszczam pensjonat i nucąc pod nosem, jadę w kierunku Malta Alpenstrasse. Kolejnego punktu mojej wycieczki.
Malta to niezbyt długa, ale bardzo malownicza trasa z mnóstwem wodospadów, spadających niekiedy prawie na asfalt. Zakończona wysoką tamą i jeziorem zaporowym.
Robię mały spacerek po tamie, marznąc przy tym niesamowicie. Robię kilka zdjęć i już jestem w siodle, gotowy do dalszej drogi. Cel dzisiejszego dnia to Dolomity. Mam już zablokowany hotelik kilka kilometrów za Cazanei. Mogę śmigać do późna nie martwiąc się o nocleg. Jadę Austriacką sto jedenastką zwaną też "Karnische Dolomitemstrasse". Mijając urocze Alpejskie wioski i rolników pracujących przy sianokosach. W Silan wjeżdżam do Italii i po kilku kilometrach skręcam na Cortine di Ampezzo. Przede mną roztaczają się jasne szczyty Dolomitów.
Cortina to pięknie położony, Włoski kurort narciarski w którym w 1956 roku obyła się zimowa olimpiada. Na przedmieściach zatrzymuję się zrobić kilka zdjęć. Miły Pan sprzedający owoce z ciężarówki wskazuje mi odległe o kilka kroków wzgórze z którego rozciąga się fantastyczny widok. A ja nawet banana od niego nie kupiłem, podły jestem.
Kilka kilometrów za Cortiną zdobywam pierwszą w Dolomitach przełęcz "Falzarego" (2117)m.n.p.m.Zjeżdżam w dół, by po chwili wjechać na "Passo Pordoi" (2239m.n.p.m).
Nie da się nie zauważyć infrastruktury narciarskiej. Mnóstwo wyciągów i wiaduktów, którymi trasy narciarskie krzyżują się z droga. Na zjeździe daję troszkę mocniej gazu. Ładnie wyprofilowane zakręty i nowiutki asfalt, aż się prosi by mocniej odkręcić. Nocka w hotelu i już z powrotem jestem na Alpejskich drogach. Na pierwszy ogień idzie, Passo Fedaia (2052 m.n.p.m.). Zaliczam, robię kilka fotek i wracam tą samą trasą do Cazanei. Objeżdżam dookoła masyw Sella Przełęczami "Pordoi", Campolongo, Gardena i Sella. Dolomity to pojedyńcze bloki skalne wrastające z zielonych, trawiastych pagórków.
Opuszczam Dolomity i przez Vipiteno kieruję się na przełęcz Giovo. Wznosząca się na 2094 m.n.p.m. droga to piękna trasa z dość szybkimi zakrętami i widokiem na okoliczne góry. Za Merano na drodze robi się dość tłoczno. Jazda staje się dość męcząca. Kwateruję się na dwie noce w Mals. W pokoju z widokiem na góry i pokryte śniegiem szczyty. Między którymi jest jeden z głównych celów wyjazdu, przełęcz Stelvio. Na którą prowadzi niemal legendarna droga składająca się z 48 ciasnych zakrętów. Ale to dopiero jutro. Dzisiaj piwko i spać.
Mocno podekscytowany ciasnymi uliczkami wyjeżdżam z Mals. Przede mną legendarna Stelvio. Obejrzałem chyba wszystkie filmy w sieci z przejazdu motocyklami tej trasy i wreszcie jadę zmierzyć się z nią osobiście.Jest piękny słoneczny poranek, a ja zaliczam pierwszy ostry zakręt, Trzeba przyznać że nie jest łatwy, a rozpakowany motocykl prowadzi się zupełnie inaczej niż objuczony w bagaże. A do takiego się przyzwyczaiłem przez ostatnie dni. Wystarczy tylko popatrzeć nie tam gdzie by się chciało jechać i może być problem ze złożeniem motocykla w zakręt. Początek trasy jak to zwykle bywa prowadzi przez las, wiec nie ma problemu patrze dokładnie tam gdzie chce jechać, czyli na zakrętach praktycznie za siebie. Ale po wyjechaniu ponad górną granice lasu, oczom ukazuje się tak piękny pejzaż, że nie da się kontynuować jazdy bez przystanków, na których trzeba nacieszyć wzrok pięknem krajobrazu. Surowe majestatyczne skały, pokryte jeszcze resztkami śniegu. Zawieszone między błękitem nieba, a zielenią lasu. Oraz zygzak trasy wciskający się wysoko gdzieś w tą bezkresną skalną otchłań. Cieszą swoją urodą ale i budzą respekt i szacunek. Patrzeć na to wszystko można bez końca, ale zew przygody każe jechać dalej i wyżej.
Więc wsiadam na motor i na zmianę ciesze się pięknem krajobrazu i radością zdobywania trasy. Pokonywanie tych wymagających zakrętów, od razu mnie wciąga i sprawia ogromna radość. Zjawiam się na szczycie przełęczy nim zdążę się nimi dobrze nacieszyć. A tam urzeka mnie już to, że jestem prawie na jednej wysokości z otaczającymi mnie szczytami. Żeby zbliżyć się jeszcze bardziej do tych pięknych gór wjeżdżam jeszcze wyżej na taras widokowy przy restauracji Tybet. Nie jestem tu sam, motocykli jest tyle, że trudno się przecisnąć. Robię spacer po przełęczy kupuje naklejkę na kufer i jadę dalej, w kierunku Bormio.
Po kilku kilometrach skręcam na przełęcz Umbrail. Jadę kilka kilometrów w dolinę i zawracam z powrotem. Umbrail to oddalona o kilka kilometrów od Stelvio, przełęcz graniczna ze Szwajcarią. Z której można zjechać do miasteczka St. Maria. Ja jednak oglądam tylko kilka najwyżej położonych kilometrów trasy i zawracam. Zjeżdżam Włoską SS38 do Bormio. Potem znów pod górę na passo Gavia. Od początku podjazdu czuć że Gavia nie jest tak komercyjna jak Stelvio. Mały ruch, wąziutki spękany asfalt, Wije się już nie tak ostrymi zakrętami i z mniejszym przewyższeniem. Czuć za to dużo większy kontakt z dziką natura. W polu widzenia nie ma nikogo. Od czasu do czasu mija mnie pojedynczy samochód lub mała grupka motocykli, która szybko znika za zakrętem. Po wyjechaniu ponad las droga biegnie między dziewiczymi skałami. Nikogo więcej tylko ja dzikie, nieokiełznane, wysokie góry i zimne niemal lodowate powietrze. Wciskające się w każdą szczelinę kombinezonu i szczypiące w nos, przez uchyloną szybkę. Wczorajsze Dolomity pełne rowerzystów, motocyklistów i kamperów, wydają się potulnym barankiem w porównaniu z agresywnymi górami Paku Narodowego Stelvio. W siodle przełęczy zastaje grupkę chuchających w dłonie motocyklistów. Parkuje i udaje się na wzniesienie na którym stoi ołtarz i figura Świętej Panienki. Wygląda na to że są tu odprawiane msze. Zatrzymuje się jeszcze przy krzyżu stojącym na brzegu zamarzniętego jeszcze jeziorka, chwila refleksji i zjeżdżam w dół.
Z każdym kilometrem robi się coraz cieplej. Droga do Tirano, mino że lekko zakręcona, wydaje się troszkę nudna. Z Tirano kieruje się na passo Bernina. To przejezdna cały rok przełęcz między Włoskim Tirano, a Szwajcarskim St. Moritz. Przez którą biegnie też, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO kolej Retycka. Nie udaje mi się jednak zobaczyć słynnego Bernina Expres. Wjazd na nią to szybkie dobrze wyprofilowane szerokie, łagodne (jak na Alpejskie standardy) zakręty.
Nie ma tu tego zadziornego smaczku przygody który który towarzyszy na mniej uczęszczanych i bardziej ekstremalnych przełęczach. Wjechałem na Berninę od Tirano nie zachwyciła mnie zbytnio wiec postanawiam odpuścić sobie zjazd do St. Moritz i wrócić do hotelu przez Livigno. Livigno to położony w dolinie o tej samej nazwie Włoski kurort narciarski który mieści się na terenie strefy bezcłowej benzyna kosztuje tu 1,1€ ale tunel który łączy tą dolinę ze Szwajcarią 10€. Zaliczam jeszcze po drodze Ofenpass i ląduje w hotelu.
Wieczorem okazuje się, że padła karta pamięci w kamerce i mało co się nagrało. Na szczęście podjazd i zjazd ze Stelvio jest. Dzisiaj już na dobre opuszczam Mals. Ale nie jadę już na Stelvio. Skręcam do Szwajcarii i przez Ofenpass obieram kierunek na St. Moritz. Do St. Moritz oczywiście nie dojeżdżam, bo nie miasta są celem mojego wyjazdu, a przełęcze. Zjeżdżam z głównej drogi na Albulastrasse. Droga podobna do tej na Gavie.
Może jeszcze bardziej surowa. Ruch jeszcze mniejszy, na samej przełęczy zastaję kilku rowerzystów. A mijane samochody policzyć można na palcach jednej dłoni. Ale nie można powiedzieć, że jest pusta. Gdzie się nie obejrzę, widzę krowy.
Na zjeździe droga krzyżuje się kilka, może nawet kilkanaście ze wspomnianą już Retycką Koleją. W pewnym miejscu, widać takie zagęszczenie wiaduktów i tuneli, że nie wiadomo, gdzie ta układanka się zaczyna, a gdzie kończy. Udaje mi się zobaczyć czerwony Bernina Express, ale tylko chwilę. Znika gdzieś w tunelu i więcej się nie pokazuje. Od rana próbuję kupić kartę pamięci Micro SD minimum 16GB klasy 10 i okazuje się, że w nowoczesnej Szwajcarii, nie jest to takie proste. W mniejszych miejscowościach jest to to towar nieosiągalny. Dopiero w Thusis, trafiam na salon z akcesoriami komputerowymi udaje mi się taką nabyć za 50 franków. Musiałem tylko poczekać godzinkę, bo trafiłem na środek sjesty. Jeszcze jedna ciekawostka. Czytniki kart płatniczych w supermarketach po włożeniu karty podają komunikaty po polsku. Bankomat też tak zrobił. Z Thusis w kierunku Splugen i Bernardino jedzie się bardzo ładnie położoną trasą. Momentami w bardzo wąskim wąwozie. Krajobraz mnie urzeka. Droga i strumień wciśnięte między wysokie skalne ściany.
Jest naprawdę pięknie. Skręcam na Splugenpass. Zaraz nad górną granicą lasu zaczyna się długa prosta wgłąb doliny. Przycinam 150km/h. Pierwszy ostry nawrót w prawo i zaczyna się stroma drabinka pod górę. Nawroty są niemal tak ostre jak na Stelvio.
Zjeżdżam do Aosty. Tu już prawie śródziemnomorski klimat. Wbijam się na kemping i przy piwku i jedzonku oddaje się błogiemu lenistwu. Klimat kempingowy, to jest to, co bije na głowę wszystkie Hotele i pensjonaty. Kemping bardzo sympatyczny ładnie zadrzewiony, 13€ za noc z elektrycznością, plus 0,5€ za kąpiel, wifi w cenie, zdechło po zamknięciu recepcji o 22.00 ale i tak było spoko. Plan dzisiejszego dnia: podjechać jak najbliżej najwyższej góry europy. A potem mały Bernard i Route Grandes Alpes do Briancon. Jadę lokalną droga w kierunku tunelu pod Mont Blanc. Droga w większości biegnie przez teren zabudowany, ruch dość spory wiec ze śmigania raczej nici, krajobraz po prawej i lewej stronie też nie zbyt ciekawy, ale co chwila pojawia się przede mną widok Białej góry a to dodaje skrzydeł.
Podjeżdżam pod sam tunel, patrze chwile na "Białego" i pakuje na małego Bernarda.Podjazd po Włoskiej stronie jest remontowany, wszędzie wykopy, koparki i wywrotki, dużo piachu na asfalcie. Dopiero wysoko ponad ponad górną granicą lasu można ostrzej odkręcić i cieszyć oko krajobrazem. Na przełęczy sporo budynków rozciągnięte na sporej odległości, na końcu po Francuskiej stronie pomnik bardzo podobny do tego na wielkim Bernardzie. Ciesząc oko krajobrazem zjeżdżam w dół to pierwsze kilometry jakie dane mi jest przejechać motocyklem po Francuskich drogach.
W Seez skręcam na "Route Grandes Alpes" stary Alpejski szlak biegnący od jeziora Genewskiego do Menton nad Morzem Śródziemnym przez główne pasmo Francuskich Alp. Przede mną Col de L'Iseran najwyższa Europejska przełęcz przejezdna drogą o nawierzchni bitumicznej. Mijam Val d'Isere położony na wysokości 1850m.n.p.m narciarski kurort. Urok tych Alpejskich miasteczek z ukwieconymi balkonami i zdobieniami na elewacjach jest niezaprzeczalny. Droga najpierw biegnie dnem rozległej doliny, dopiero później zaczyna się ostrzej piąć w gore. Jest bardzo dobra widoczność. Błękitne niebo, przy tym przenikliwe zimno. Ale trzywarstwowe ciuchy dają radę, marznie tylko nos. Bo trzeba uchylać szybkę kasku, żeby nie parowała. Na podjeździe mijam kilka wyciągów narciarskich. W koło rozpościera się piękny widok, na łańcuchy górskie, których szczyty sięgają ponad 3000m.n.p.m. i wciśnięte w dolinę miasto Val d'Isere. Na drodze sporo ludzi, dużo motocyklistów i rowerzystów.
Na zjeździe przez chwile robi się troszkę ciaśniej, jadę wąskim skalnym wąwozem, by za chwile podziwiać rozległa doline z drogi zawieszonej na pułce skalnej. Ochom i achom nie ma końca piękno krajobrazu powala. Droga nie jest tak kręta jak na Stelvio, czy na Szwajcarskich przełęczach. Nie wymaga aż tak dużych umiejętności technicznych. Ale jazda jest dość niebezpieczna, nie ma żadnych barierek ani nawet słupków. Zaraz za krawędzią asfaltu jest kilkudziesięciometrowe strome zbocze. Szanse na wyjście bez szwanku po zjechaniu z asfaltu są raczej mizerne.
Po zjechaniu z przełęczy, jadę krajowa N6 biegnącą zboczem pięknego, rozległego i głębokiego wąwozu wzdłuż rzeki Arc. Mijam ford położony na przeciwległym zboczu wąwozu i w st. Michel wjeżdżam znów na drogę 902. Na początku przełęcz "Telegraf" troszkę ponad 1500m.n.p.m . Zaczynam wspinaczkę na Col de Galibier 2646m.n.p.m. Droga pnie się prawie prostymi długimi odcinkami mocno w górę. Z każdym metrem odkrywa się coraz piękniejszy krajobraz. Tu po wyjechaniu ponad górną granice lasu, nie wjeżdża się za szybko na przełęcz. Jedzie się długo górskimi zboczami oglądając bardzo rozlegle zielone doliny, otoczone ośnieżonymi szczytami. Jest po prostu pięknie.
Im bliżej siodła przełęczy tym większe zagęszczenie pojazdów, z przewagą rowerzystów. Jest chyba jakiś wyścig. Na samej przełęczy bardzo ciasno. Na małym placyku stoi kilka busów i przyczep do przewozu rowerów. Całe pedałujące towarzystwo pakuje tam swoje rowery. Kolejka do zdjęcia przy znaku przełęczy jest dość spora rowerzyści fotografują się pojedynczo i grupowo z rowerami i bez rowerów, muszę poczekać kilka minut na swoja kolej.
Zjazd jest jeszcze piękniejszy niż podjazd dolina odwrócona na południe jest pięknie oświetlona słońcem, na podjeździe większość drogi i doliny były zacienione. Żałuje, że nie mam daru opisywania piękna krajobrazu, bo jest pięknie, naprawdę pięknie. Zjeżdżam do Briancon, korzystając z darmowego wifi w McDonald, szukam noclegu. Nie uśmiecha mi się spanie pod namiotem, jest zimno, jestem zmęczony i potrzebuje się porządnie wyspać. Nocleg za przystępne pieniądze znajduje w oddalonym o 20km Włoskim Cesana Torinese. Zostaje na dwie noce postanawiam zrobić sobie dzień bez motocykla i zregenerować troszkę siły. Niedziela dzień odpoczynku. Śpię do południa robię, spacerek po miasteczku w którym odbywają się zawody kajakowe i wracam do pokoju, większość czasu spędzam na siedzeniu w pokoju, sączeniu piwka i rozmowie z Żoną i Córkami przez skype. Zaczyna mi mocno doskwierać tęsknota. Jest to mój pierwszy tak długi wyjazd bez rodziny. Mam wyrzuty sumienia, że oglądam ciekawe miejsca, a Ich tu nie ma. Poniedziałek 7.30 jestem wyspany, spakowany i gotowy do drogi. Pani podaje mi wcześniej śniadanie (Włoskie śniadanie: kawa, sucharek i bułka z dżemem). 8.00 jestem już w siodełku, przez przełęcz Col de Montgenevre (1850m) wracam do Briancon, przed miasteczkiem jest stary ford obronny, przebijam się przez miasteczko i już jestem na Route Grandes Alpes w kierunku Col d'Izoard. Prognoza pogody na dziś nie nastraja optymizmem, wzdłuż mojej trasy ma być zimno, deszcz i burze z piorunami na szczęście z tego wszystkiego jest tylko zimno. Mimo wczesnej pory na trasie jest sporo rowerzystów, mają oni tutaj nawet wyznaczony swój pas ruchu. Col d'Izoard jest bardzo popularnym miejscem wśród nacji pedałującej, jest tam nawet muzeum Tur de France. Droga pnie się wysoko w góre jest bardzo zimno, niebo mocno zachmurzone ale na szczęście chmury wiszą wysoko ponad szczytami. Na przełęczy zagaduje do mnie grupa Niemieckich motocyklistów, jeden z nich kojarzy moją tablice rejestracyjna z Warszawą, Nie wyprowadzam Go z błędu w końcu to tylko 100km różnicy. Mówi ze to kawał drogi stąd, pokazuje im na mapie przejechaną dotychczas prze ze mnie trasę i dokąd się leszcze wybieram, są mocno zdziwieni długością trasy. Gdy się dowiadują, że jadę cały czas sam są zdziwieni jeszcze bardziej. Niemieckiego raczej nie znam ale zrozumiałem że stwierdzili że "Gut" trasę robię i że "Gut ze mnie drajwer". Skłamał bym gdybym napisał, że nie sprawiło mi to przyjemności. Miło jest usłyszeć od od grandy Niemców na motorach, że Kozak jestem i widzieć ich zdziwione miny.
Niemcy formują grupę a ja zjeżdżam w dół. Będziemy się jeszcze dzisiaj kilka razy mijać. Droga po zjeździe z przełęczy prowadzi przez wąwóz Queyars. Bardzo piękne miejsce. Zaznaczone na mojej mapie czerwonym flamastrem. Czyli szczególnie warte uwagi i tak faktycznie jest. Jedzie się trochę dnem wąwozu, tuż obok strumienia wciśniętego między pionowe skały, trochę półką skalną zawieszoną gdzieś wysoko nad nim, ogólnie jest bardzo ładnie.
Na parkingach można spotkać grupy dźwigających swoje okręty kajakarzy. Wyjeżdżam z wąwozu i znowu pod górę tym razem przełęcz Vars(2109m). położoną między trawiastymi połoninami. Przełęcz traktuje raczej tranzytowo.
Zjeżdżam z Vars i w Jausiers opuszczam Route Grandes Alpes i kieruje się na la Bonette, Najwyższą drogę asfaltową w Alpach. Odcinek zadrzewiony podjazdu pokonuje w ekspresowym tempie ciesząc się winklami, po czym przez trawiaste połoniny wjeżdżam wysoko w góry. Drogą na wysokości powyżej 2000 metrów jedzie się ponad 10 km widoki są niesamowite. Po drodze mijam ruiny militarnych obiektów i bunkry. Droga wiedzie na tej samej wysokości a nawet powyżej okolicznych szczytów. Jest zimno, ale to mi zupełnie nie przeszkadza. Widok pięknych szczytów na tle białych chmur rekompensuje wszystko.
Trudno było by mi się zdecydować która z Alpejskich dróg jest najpiękniejsza ale podjazd pod la Bonette na pewno konkurował by o pierwsze miejsce. Tu czuć że jestem w naprawdę wysokich górach. Najwyższy punkt trasy nie leży na przełęczy, tylko na drodze okalającej szczyt.Nie jest to masyw skalny, lecz góra uklejona z ziemi pomieszanej z kamieniami. Parkuje prawie w najwyższym punkcie i wyruszam na spacer na sam szczyt. Wysoki na 2862. Kręta Ścieżka w dużej części jest pokryta śniegiem, trzeba omijać zaspy. Nie jest to wcale proste bo nasiąknięte zbocze osuwa się pod nogami. Na samym szczycie jest punkt widokowy. Można podziwiać piękno alpejskiego krajobrazu z najwyższej góry w polu widzenia. Tego się nie da opisać to trzeba zobaczyć, nie znam słów za pomocą których mógłbym opisać to co widzę.
Podczas schodzenia zaczynam odczuwać skutki szybkiej zmiany wysokości, przez chwile mam lekki zawrót głowy. Muszę chwile postać, żeby wszystko wróciło do normy. Nie czuje się najlepiej siadam przy motocyklu i regeneruje się czekoladą i coca colą. Pierwsze kilkanaście kilometrów zjazdu pokonuje, bardzo powoli boje się żeby zawroty głowy nie złapały mnie w czasie jazdy. Ruch na zjeździe w kierunku Nicei jest jak na złość dużo mniejszy niż na podjeździe. Mijam tylko kilku pojedynczych rowerzystów. Droga wiedzie dość stromym zboczem, bez żadnej barierki. Gdy bym wypadł z drogi, nie było by zbyt kolorowo. Na szczęście z każdym metrem niżej czuje się coraz lepiej.
Po drodze znowu jakieś ruiny, tym razem jakby wioski? Już w miarę nisko, zatrzymuje się na mostku przy fajnym wodospadzie.
Wklepuje w nawigacje kemping w okolicach Sospel, sprawdzam czy urządzenie wybrało taka trasę, jaką bym chciał jechać. Wszystko się zgadza więc podziwiając piękno krajobrazu jadę w dół. Droga bardzo przypomina mi drogi Czarnogóry niemal cały czas jadę wąwozem wzdłuż rzeki. Nie są to już bardzo wysokie góry, niemniej jednak też jest bardzo ładnie.
Jadę zupełnie wyluzowany nie skupiając się zbytnio na drogowskazach, nawigacja co chwila gubi zasięg i wylicza trase od nowa. Kiedy wykapowuje że nowo wyznaczona trasa odbiega troszkę od tej którą planowałem,postanawiam odpuścić sobie kemping w Menton i kawałek Route Grandes Alpes i szukam kampingu obok Nicei blisko morza. W końcu i tak planowałem ,że jutro objadę Niceę i Monako.
Na odcinku kilku kilometrów radykalnie zmienił się krajobraz. Zanika roślinność górska, pojawiają się za to palmy i pięknie kwitnące oleandry.
W samej Nicei szukam supermarketu. Budżet nie przewiduje stołowania się w słynnych z wysokich cen restauracjach lazurowego wybrzeża. Stojąc w bocznej uliczce słyszę nadjeżdżający od tyłu motocykl. Macham ręką i już za chwile sympatyczny Francuz prowadzi mnie do centrum handlowego. Rozbijam się na kempingu gdzieś między Niceą a Antibes, duży ładny obiekt z basenem niestety odgrodzony od morza torami kolejowymi i dwupasmówką. Cena też ładna 26€ za noc. Oblewam dotarcie do morza śródziemnego i wykonanie planu, piwem i szampanem (czt. wino musujące za 4€). Na nazajutrz z ciężką głową pakuje manele i trasą wiodącą wzdłuż samej plaży kieruje się do Monaco. Plaza położona przy drodze i torach kolejowych to nie jest to co lubię najbardziej, niema to jak dzikie Chorwackie plaże. W Monte Carlo widać ogromny przepych, na wodzie i lądzie. Niezliczona ilość eleganckich łodzi, jachtów, ekskluzywny prom. A na ulicach Maseratti, Lamborgini i małe czerwone samochodziki z konikiem w logo. Witryny sklepowe z reklamami znanych marek, banki i kasyna. Ogulnie zapach wielkich pieniędzy unosi się w powietrzu.
Przejeżdżam centrum Monako i opuszczam miejski tłok kierując się na autostradę. Nigdy nie ciągnęło mnie do miejskiego zgiełku. Przejeżdżam przez Niceę i Monaco bardziej po to żeby zaliczyć te miejsca niż z ciekawości. Drzemie w mojej głowie taka myśl żeby przejechać motocyklem wszystkie kraje Europy. Więc Monaco mam już zaliczone, nie będę musiał tu wracać. Autostrada jest już zasadniczo drogą do domu, wiec zerkam tylko na pagórki i morze pojawiające się między nimi i ostro nawijam kilometry. Temperament studzą tylko znaki z informacją o kontrolach prędkości. Etap kończę na kempingu nad jeziorem Garda.
Dzięki uprzejmości sympatycznej Włoskiej rodzinki, rozbijam się na należącym do nich, skrawku wolnego placu tuż przy jeziorze. Późnym wieczorem przed położeniem się do snu okazuje się że materac definitywnie odmówił współpracy, wiec robię legowisko z wszystkich ciuchów jakie mam w kufrach.Wypijam dodatkowe piwko na lepszy sen i kładę się spać. Na kamieniach i szmatkach nie śpi się zbyt dobrze więc rankiem przymuszam się do snu. Planuje dzisiaj objechać Garde od zachodniej strony i dojechać do Czeskiego Mikulova. Etap dość długi więc dobrze by było, żebym był wyspany. Obóz zwijam pod niebem mocno zasnutym chmurami. Śniadanko, kawka i startuje już w lekkiej mżawce. Pogoda nie pozwala nacieszyć się widokami, jest gęsta mgła i pada. Odpuszczam sobie wjazd do Tremisine miejscowość i wąwozu, położonych na zboczach nad jeziorem i pompuje w kierunku autostrady. Dojazd do niej zajmuje sporo czasu. Bocznymi Włoskimi drogami nie jeździ się zbyt szybko. W Trento wpadam na autostradę, zjadę z niej dopiero kilka kilometrów przed Czeską granicą. Między przełęczą Berneńską a Insbrukiem przejeżdżam przez "Europabrucke". Od 1964 do 2004 roku był to największy most w Europie (pobił go dopiero Francuski "Milau"), chciałem go zobaczyć miał być taras widokowy przy restauracji a okazało się, że przejazd nim nie różni się niczym od przejazdu autostradą z barierami dźwiękochłonnymi poza tym że trzeba wybulić 8€ . Cały czas mocno odkręcam, przelotowa 160~140km/h. Zaraz po wjechaniu do Czech, znajduje pokoik. Kolacje kupuje w Billa. Do tego oczywiście Pilznerek. Spanie w łóżeczko jest dużo przyjemniejsze niż poprzednia noc na szmatkach i bezwietrznym materacu, wiec szybciutko zasypiam.
Czechy pokonuje w autostradowym tempie i już jestem w Polsce. Powracam do naszej komunikacyjnej rzeczywistości, najpierw muszę troszkę pobłądzić żeby trafić na nową A1. Brakuje jednego mostu i nasza Autostrada nie zazębia się niestety z Europejską siatką szybkich dróg. Potem okazuje się, że zaplecze ogranicza się do parkingu i kibla. Oczywiście stoją znaki formujące że za kilka kilometrów będzie Parking z toaletą, restauracją i paliwem ale już przed samym zjazdem restauracja i paliwo przekreślone są czarną taśmą, na krzyż i tak dwa razy. Zjeżdżam z autostrady do oddalonej kilka kilometrów stacji benzynowej, tankuje i tym samym węzłem wracam na nią z powrotem. Przejazd przez Częstochowę to istny horror. Kilkunastu kilometrowy korek. Pasy ruchu tak wąskie że tiry prawie ocierają o siebie. Koleiny głębokości rowów melioracyjnych. Przyjemność z jazdy się skończyła to jest Polska. Tu na szosie trzeba walczyć o przetrwane. Przypomina mi się cytat z artykułu pana Bolesława Piątkowskiego z 1938 roku (publikowany w Motovoyagerze) "Poznałem Cię – szeroka, wyboista „Drogo Polska” – drogo która robisz nam reklamę na cały świat – drogo, o którą ze złośliwym uśmiechem pytali mnie sprzedawcy benzyny, szoferzy, sportowcy, drogo o której nikt nie wie, dlaczego jesteś naszą hańbą, zamiast być chlubą. Drogo polska!" Minęło 75 lat od napisania tych słów a tekst nadal aktualny i raczej nie zapowiada się żeby było lepiej. Na tym kończę moją relacje, było bardzo fajnie, spełniłem swoje marzenie i obejrzałem największe góry Europy, przejechałem 5144 kilometry przez 7 państw. Chwilowo byłem spełniony, ale to była bardzo krótka chwila. _________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz