Samotne Tour De Alp 2013r

  Alpy: piękne, majestatyczne góry w środku europy. Odkąd złapałem bakcyla podróży motocyklowych, wiedziałem że muszę tam jechać, zobaczyć, dotknąć, pomacać, poczuć klimat prawdziwych wysokich gór. Po wymianie poczciwej Yamahy Virago 750 na stricte turystycznego sprzęta- Hondę Varadero VX1000 zaczęły się dalsze wypady. Był Grossglockner w 2010, w następnym roku miała być już dziesięciodniowa wycieczka po Alpach. Niestety niefortunnie wybrany termin urlopu, na połowę czerwca sprawił że musiałem odpuścić sobie, zasypane jeszcze wtedy śniegiem Alpy i wybrać alternatywną trasę do Czarnogóry. Która też mocno chodziła mi po głowie. Rok 2012 z przyczyn ode mnie nie zależnych nie był zbyt obfity w wyjazdy motocyklowe były tylko Mazury w majowy weekend i jesienny wyjazd w Bieszczady. 2013 rok- rodzinne plany wakacyjne uwzględniają mój dwutygodniowy wypad motocyklowy w dowolnym terminie. To gdzie pojadę jest oczywiste Alpy. Termin? Zaraz na początku wakacji, bo dni najdłuższe i wszystkie przełęcze powinny być już otwarte. Zaraz po uczczeniu sukcesów naukowych najmłodszej Córeczki wsiadam na motor i przycinam w kierunku naszej południowej granicy. Nocuję w Mszanie tuż przy autostradzie. Wczesnym rankiem szybkie śniadanko i ostra dzida. Autostradą na Brno potem Vien. Za Wiedniem zjeżdżam z autostrady na ekspresówkę która standardem wcale nie odbiega od poprzedniej. W Judenburgu kończy się ekspresówka i zaczynają się alpejskie zawijasy. Wczesnym wieczorem jestem już na południowym krańcu "Nockalm Hochalpenstrasse". O tej porze trasa jest już za darmo i zupełnie pusta, wszystko na trasie zamknięte, a pogoda nie rozpieszcza. Jest mocne zachmurzenie i kilka razy rosi mnie lekka mżawka. W Innerkrems loguję się na wcześniej zabookowanym noclegu. Jestem jedynym gościem w całym pensjonacie. Wybieram sobie pokoik na samym dole, żeby nie dźwigać bagaży po schodach. Kolacja, dwa piwka i lulu spać,
  ObrazekObrazek
Pierwszy Alpejski poranek, nie wita mnie zbyt ciekawie. Gór nie widać zza ciężkich, ołowianych chmur i pada deszcz. Podczas pakowania motocykla zarzucam kurtkę na mocno przemoczoną już bieliznę. Przytraczam cały ekwipunek i z nietęgą miną walę na śniadanie. Przy drugiej bułce z masłem i żółtym serem, widzę już przebijające przez chmury słoneczko, a kawkę piję już uśmiechnięty od ucha do ucha. Chmury chowają się za górę i to w przeciwnym kierunku niż moja dzisiejsza trasa, a słoneczko ładnie suszy gotowy do drogi motocykl. Opuszczam pensjonat i nucąc pod nosem, jadę w kierunku Malta Alpenstrasse. Kolejnego punktu mojej wycieczki.
  Obrazek
Malta to niezbyt długa, ale bardzo malownicza trasa z mnóstwem wodospadów, spadających niekiedy prawie na asfalt. Zakończona wysoką tamą i jeziorem zaporowym.
Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Robię mały spacerek po tamie, marznąc przy tym niesamowicie. Robię kilka zdjęć i już jestem w siodle, gotowy do dalszej drogi. Cel dzisiejszego dnia to Dolomity. Mam już zablokowany hotelik kilka kilometrów za Cazanei. Mogę śmigać do późna nie martwiąc się o nocleg. Jadę Austriacką sto jedenastką zwaną też "Karnische Dolomitemstrasse". Mijając urocze Alpejskie wioski i rolników pracujących przy sianokosach. W Silan wjeżdżam do Italii i po kilku kilometrach skręcam na Cortine di Ampezzo. Przede mną roztaczają się jasne szczyty Dolomitów.
  Obrazek

Cortina to pięknie położony, Włoski kurort narciarski w którym w 1956 roku obyła się zimowa olimpiada. Na przedmieściach zatrzymuję się zrobić kilka zdjęć. Miły Pan sprzedający owoce z ciężarówki wskazuje mi odległe o kilka kroków wzgórze z którego rozciąga się fantastyczny widok. A ja nawet banana od niego nie kupiłem, podły jestem.

  Obrazek

Kilka kilometrów za Cortiną zdobywam pierwszą w Dolomitach przełęcz "Falzarego" (2117)m.n.p.m.Zjeżdżam w dół, by po chwili wjechać na "Passo Pordoi" (2239m.n.p.m).

  ObrazekObrazek
Nie da się nie zauważyć infrastruktury narciarskiej. Mnóstwo wyciągów i wiaduktów, którymi trasy narciarskie krzyżują się z droga. Na zjeździe daję troszkę mocniej gazu. Ładnie wyprofilowane zakręty i nowiutki asfalt, aż się prosi by mocniej odkręcić. Nocka w hotelu i już z powrotem jestem na Alpejskich drogach. Na pierwszy ogień idzie, Passo Fedaia (2052 m.n.p.m.). Zaliczam, robię kilka fotek i wracam tą samą trasą do Cazanei. Objeżdżam dookoła masyw Sella Przełęczami "Pordoi", Campolongo, Gardena i Sella. Dolomity to pojedyńcze bloki skalne wrastające z zielonych, trawiastych pagórków.
  ObrazekObrazek

 Opuszczam Dolomity i przez Vipiteno kieruję się na przełęcz Giovo. Wznosząca się na 2094 m.n.p.m. droga to piękna trasa z dość szybkimi zakrętami i widokiem na okoliczne góry. Za Merano na drodze robi się dość tłoczno. Jazda staje się dość męcząca. Kwateruję się na dwie noce w Mals. W pokoju z widokiem na góry i pokryte śniegiem szczyty. Między którymi jest jeden z głównych celów wyjazdu, przełęcz Stelvio. Na którą prowadzi niemal legendarna droga składająca się z 48 ciasnych zakrętów. Ale to dopiero jutro. Dzisiaj piwko i spać.


   Mocno podekscytowany ciasnymi uliczkami wyjeżdżam z Mals. Przede mną legendarna Stelvio. Obejrzałem chyba wszystkie filmy w sieci z przejazdu motocyklami tej trasy i wreszcie jadę zmierzyć się z nią osobiście.Jest piękny słoneczny poranek, a ja zaliczam pierwszy ostry zakręt, Trzeba przyznać że nie jest łatwy, a rozpakowany motocykl prowadzi się zupełnie inaczej niż objuczony w bagaże. A do takiego się przyzwyczaiłem przez ostatnie dni. Wystarczy tylko popatrzeć nie tam gdzie by się chciało jechać i może być problem ze złożeniem motocykla w zakręt. Początek trasy jak to zwykle bywa prowadzi przez las, wiec nie ma problemu patrze dokładnie tam gdzie chce jechać, czyli na zakrętach praktycznie za siebie. Ale po wyjechaniu ponad górną granice lasu, oczom ukazuje się tak piękny pejzaż, że nie da się kontynuować jazdy bez przystanków, na których trzeba nacieszyć wzrok pięknem krajobrazu. Surowe majestatyczne skały, pokryte jeszcze resztkami śniegu. Zawieszone między błękitem nieba, a zielenią lasu. Oraz zygzak trasy wciskający się wysoko gdzieś w tą bezkresną skalną otchłań. Cieszą swoją urodą ale i budzą respekt i szacunek. Patrzeć na to wszystko można bez końca, ale zew przygody każe jechać dalej i wyżej.
  Obrazek

Więc wsiadam na motor i na zmianę ciesze się pięknem krajobrazu i radością zdobywania trasy. Pokonywanie tych wymagających zakrętów, od razu mnie wciąga i sprawia ogromna radość. Zjawiam się na szczycie przełęczy nim zdążę się nimi dobrze nacieszyć. A tam urzeka mnie już to, że jestem prawie na jednej wysokości z otaczającymi mnie szczytami. Żeby zbliżyć się jeszcze bardziej do tych pięknych gór wjeżdżam jeszcze wyżej na taras widokowy przy restauracji Tybet. Nie jestem tu sam, motocykli jest tyle, że trudno się przecisnąć. Robię spacer po przełęczy kupuje naklejkę na kufer i jadę dalej,  w kierunku Bormio.

  ObrazekObrazek

Po kilku kilometrach skręcam na przełęcz Umbrail. Jadę kilka kilometrów w dolinę i zawracam z powrotem. Umbrail to oddalona o kilka kilometrów od Stelvio, przełęcz graniczna ze Szwajcarią. Z której można zjechać do miasteczka St. Maria. Ja jednak oglądam tylko kilka najwyżej położonych kilometrów trasy i zawracam. Zjeżdżam Włoską SS38 do Bormio. Potem znów pod górę na passo Gavia. Od początku podjazdu czuć że Gavia nie jest tak komercyjna jak Stelvio. Mały ruch, wąziutki spękany asfalt, Wije się już nie tak ostrymi zakrętami i z mniejszym przewyższeniem. Czuć za to dużo większy kontakt z dziką natura. W polu widzenia nie ma nikogo. Od czasu do czasu mija mnie pojedynczy samochód lub mała grupka motocykli, która szybko znika za zakrętem. Po wyjechaniu ponad las droga biegnie między dziewiczymi skałami. Nikogo więcej tylko ja dzikie, nieokiełznane, wysokie góry i zimne niemal lodowate powietrze. Wciskające się w każdą szczelinę kombinezonu i szczypiące w nos, przez uchyloną szybkę. Wczorajsze Dolomity pełne rowerzystów, motocyklistów i kamperów, wydają się potulnym barankiem w porównaniu z agresywnymi górami Paku Narodowego Stelvio. W siodle przełęczy zastaje grupkę chuchających w dłonie motocyklistów. Parkuje i udaje się na wzniesienie na którym stoi ołtarz i figura Świętej Panienki. Wygląda na to że są tu odprawiane msze. Zatrzymuje się jeszcze przy krzyżu stojącym na brzegu zamarzniętego jeszcze jeziorka, chwila refleksji i zjeżdżam w dół.

  ObrazekObrazek Obrazek Obrazek

Z każdym kilometrem robi się coraz cieplej. Droga do Tirano, mino że lekko zakręcona, wydaje się troszkę nudna. Z Tirano kieruje się na passo Bernina. To przejezdna cały rok przełęcz między Włoskim Tirano, a Szwajcarskim St. Moritz. Przez którą biegnie też, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO kolej Retycka. Nie udaje mi się jednak zobaczyć słynnego Bernina Expres. Wjazd na nią to szybkie dobrze wyprofilowane szerokie, łagodne (jak na Alpejskie standardy) zakręty.

  Obrazek

Nie ma tu tego zadziornego smaczku przygody który który towarzyszy na mniej uczęszczanych i bardziej ekstremalnych przełęczach. Wjechałem na Berninę od Tirano nie zachwyciła mnie zbytnio wiec postanawiam odpuścić sobie zjazd do St. Moritz i wrócić do hotelu przez Livigno. Livigno to położony w dolinie o tej samej nazwie Włoski kurort narciarski który mieści się na terenie strefy bezcłowej benzyna kosztuje tu 1,1€ ale tunel który łączy tą dolinę ze Szwajcarią 10€. Zaliczam jeszcze po drodze Ofenpass i ląduje w hotelu.

  Obrazek

Wieczorem okazuje się, że padła karta pamięci w kamerce i mało co się nagrało. Na szczęście podjazd i zjazd ze Stelvio jest. Dzisiaj już na dobre opuszczam Mals. Ale nie jadę już na Stelvio. Skręcam do Szwajcarii i przez Ofenpass obieram kierunek na St. Moritz. Do St. Moritz oczywiście nie dojeżdżam, bo nie miasta są celem mojego wyjazdu, a przełęcze. Zjeżdżam z głównej drogi na Albulastrasse. Droga podobna do tej na Gavie.

  Obrazek

Może jeszcze bardziej surowa. Ruch jeszcze mniejszy, na samej przełęczy zastaję kilku rowerzystów. A mijane samochody policzyć można na palcach jednej dłoni. Ale nie można powiedzieć, że jest pusta. Gdzie się nie obejrzę, widzę krowy.

  ObrazekObrazek

Na zjeździe droga krzyżuje się kilka, może nawet kilkanaście ze wspomnianą już Retycką Koleją. W pewnym miejscu, widać takie zagęszczenie wiaduktów i tuneli, że nie wiadomo, gdzie ta układanka się zaczyna, a gdzie kończy. Udaje mi się zobaczyć czerwony Bernina Express, ale tylko chwilę. Znika gdzieś w tunelu i więcej się nie pokazuje. Od rana próbuję kupić kartę pamięci Micro SD minimum 16GB klasy 10 i okazuje się, że w nowoczesnej Szwajcarii, nie jest to takie proste. W mniejszych miejscowościach jest to to towar nieosiągalny. Dopiero w Thusis, trafiam na salon z akcesoriami komputerowymi udaje mi się taką nabyć za 50 franków. Musiałem tylko poczekać godzinkę, bo trafiłem na środek sjesty. Jeszcze jedna ciekawostka. Czytniki kart płatniczych w supermarketach po włożeniu karty podają komunikaty po polsku. Bankomat też tak zrobił. Z Thusis w kierunku Splugen i Bernardino jedzie się bardzo ładnie położoną trasą. Momentami w bardzo wąskim wąwozie. Krajobraz mnie urzeka. Droga i strumień wciśnięte między wysokie skalne ściany.

  Obrazek

Jest naprawdę pięknie. Skręcam na Splugenpass. Zaraz nad górną granicą lasu zaczyna się długa prosta wgłąb doliny. Przycinam 150km/h. Pierwszy ostry nawrót w prawo i zaczyna się stroma drabinka pod górę. Nawroty są niemal tak ostre jak na Stelvio. Obrazek W wilgotnym powietrzu roznosi się dźwięk krowich dzwonków. Te spokojne zwierzaki pasą się na bardzo stromych, wysoko położonych zboczach. Z każdym metrem wznoszenia się zagęszcza się też mgła. W samym siodle przełęczy widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Krótki spacerek, kilka fotek i zjeżdżam z powrotem na Szwajcarską stronę. Obrazek Parę kilometrów wzdłuż autostrady i już jestem u stóp przełęczy St.Bernardino. Autostrada znika w kreciej dziurze pod górą, A ja ostrymi serpentynami ciasno zwiniętymi między świerkami pnę się na przełęcz. Pogoda rześka i deszczowa. Po wyjechaniu powyżej lasu deszcz mocno tłucze w kask. Przełęcz położona jest na płaskiej przestrzeni usłanej skalnymi głazami. Zatrzymuję się na chwilę przy jeziorku. Obrazek Obrazek Deszcz i bardzo słaba widoczność nie zachęcają do spacerów. Kupuję więc naklejkę i zjeżdżam do Belizjony. Nabywam winietkę i autostradą przycinam na Ariolo. Rozbijam się na kempingu, przede mną pierwsza noc pod namiotem. Kemping odbiega klimatem od znanych mi chorwackich czy nadbałtyckich obiektów. To raczej nocleg tranzytowy, dla zmierzających na południe Europy kamperów, niż punkt stałego wypoczynku. Budzę się rześki i wyspany choć noc nie minęła bez niespodzianek. Mój super materac w czasie testów przed wyjazdem wykazywał 100% szczelności. Tu chamidło jedno puściło dech, miałem w nocy dwa dmuchanka. Ale za to słonko wyszło z za góry dopiero wpół do dziewiątej. Jest super pogoda, na błękicie nieba pojedyncze wysoko płynące cumulusy. Wcinam sałatkę jajeczno warzywną, własnej produkcji. Jest naprawdę smaczna, nawet udało mi się nie przypalić jajek. Popijam kawką i "ahoj przygodo". Przede mną wielka czwórka Szwajcarskich przełęczy: Gotthard, Furka, Grimsel i Susten. Na pierwszy ogień idzie przeprawa która śniła mi się po nocach. Do 1830 roku kiedy to przebudowano ją na drogę, była wąska krętą ścieżką, biegnącą od południowej strony na przełęcz św. Gottharda "TREMOLA". W promieniach porannego (na wakacjach rano jest troszkę później) słonka wyjeżdżam ponad Ariolo, za mną piękny krajobraz doliny, plątanina dróg i węzłów komunikacyjnych. Przede mną jedna z najbardziej znanych alpejskich przełęczy, przełęcz św.Gottharda. Można ją pokonać na cztery sposoby Pierwszy sposób, to kupić bilet i posadzić dupę w kolejowym wagonie. Drugi, przepiłować tunelem z prędkością 100km/h. Trzeci, wybudowana w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, droga nr 2. I czwarty, brukowana granitową kostką Tremola. Krajobraz widziany z drogi, jak i sama Tremola zabijają mnie swoim pięknem. Troszkę ponad Ariolo wyjeżdża się ponad górną granice lasu i zaczyna się bajka. Obrazek Obrazek Chyba na żadnej przełęczy nie spędzam tyle czasu co tu. Głaskam konia na którym siedzi św. Gotthard, spaceruje miedzy straganami upajam się pięknem otaczającego mnie świata. Obrazek Obrazek Obrazek Zaraz po ruszeniu z głównego punktu przełęczy zmuszony jestem się zatrzymać. Z przeciwka dumnie wkracza na przełęcz, zaprzęgnięty w pięć koni dyliżans pocztowy, a w nim pasażerowie ubrani w stosowne stroje. Tego widoku nie mogłem przegapić. Obrazek Tremola biegnie jeszcze kilka kilometrów przez przełęcz po czym łączy się z "nową drogą". Którą kręcąc mocno manetką dojeżdżam do skrzyżowania w Hospental i daje w prawo na Furkastrasse. Obrazek Droga na Furkę jest prawie tak szybka jak nowa droga na Gottharda, ale dużo bardziej niebezpieczna. W dużej jej cześć asfalt od kilkudziesięciometrowego urwiska, oddzielony jest tylko rzadko ustawionymi plastykowymi lub betonowymi słupkami. Niestety pojawia się coraz więcej chmur w których zatapiają się strzeliste szczyty. Po przełamaniu się drogi pojawia się przepiękny widok na podjazd pod Grimselpass. Trasa pięknymi wywijasami opada w dól by szybko się przełamać i wspiąć się znowu w górę na na kolejną przełęcz. Obrazek Na przemian mam przed sobą Furkę i Grimsel. Furkę widać w pięknym słońcu natomiast Grimsel zatopiony jest w białym cumulusie, który z daleka nawet nieźle wygląda, ale od środka już nie za specjalnie.Im wyżej się wspinam tym wyraźniej widzę jak przez przełęcz przedzierają się kłęby spiętrzonej mgły. Na przełęczy oglądam świstaki bo krajobrazu niestety nie widać. Musze zjechać troszkę w dól by moim oczom znowu ukazały się Alpejskie pejzaże. Niestety widać tylko połowę krajobrazu bo trochę powyżej linii drogi wszystko zatopione jest w białym obłoku. I tak niestety wygląda cała trasa między Grimsel a Susten. Ale i tak jazda drogą wykutą w skalnym zboczu, z licznymi tunelami daje dużo frajdy. Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Susten opisana była kiedyś w prasie motocyklowej jako number one Alpejskich przełęczy, niestety nie pokazała mi się w pełnej krasie. Trzeba będzie tu jeszcze kiedyś wrócić i sprawdzić na własne oczy czy tak faktycznie jest. Wracam z powrotem na Gottharda. Dojazd do Andermatt wije się ostrymi zawijasami mocno w górę na samym czubku podjazdu miejsce, którego nie mogłem pominąć. Droga wybiega z tunelu, biegnie mostem na drugą stronę wąwozu, parking po prawej i z powrotem wpada w tunel. Ładne miejsce, jakich w Alpach wiele? Tak można to odebrać przejeżdżając szybko i nie wiedząc nic o historii tego miejsca.Do 1200r.n.e. przełęcz św. Gottharda nie była wykorzystywana komunikacyjnie ze względu na niedostępność tego właśnie miejsca. Strome skalne ściany ciasnego wąwozu i wartko spływający kaskadami strumień tworzyły na ówczesne czasy barierę nie do przebycia. Dopiero w XI w. Udało się zbudować tu przeprawę, która otworzyła drogę na przełęcz św. Gottharda. Zbudowanie tu mostu było wtedy takim wyczynem, że niektórzy twierdzili, iż nie udałoby się to bez pomocy diabła. Stąd właśnie jego nazwa "Teufelsbrucke" (diabelski most). Jest tam oznakowana ścieżka widokowa, która częściowo biegnie wykutym w skale tunelem. Można z niej podziwiać całą infrastrukturę komunikacyjną, która bardzo się zagęszcza w tym miejscu. Wąska, może dwumetrowa stara droga wykuta w skalnym zboczu prowadzi na wspomniany Teufelsbrucke. Most na nowej drodze z 1960r. Osiemnastowieczny most kolei zębatej. Spływający pod tym wszystkim po ogromnych głazach, bardzo głośno grzmiący, rozpylający w powietrzu zimną, wilgotną bryzę strumień i szarpiący za ubranie bardzo silny przeciąg podnoszą atmosferę majestatyczności i niedostępności tego miejsca. Do tego cały czas mam w głowie,że gdzieś w tych skalach biegnie jaszcze ponad szesnastokilometrowy autostradowy tunel. Obrazek Obrazek Wjeżdżam do otoczonego ze wszystkich stron wysokimi górami miasteczka Andermalt, z zamiarem zakupu materaca. Moja znajomość języków obcych jest mocno mizerna, więc nie jest łatwo. Przejeżdżam w ślimaczym tempie główną ulicę skanując wzrokiem witryny sklepowe. Zagaduje do mnie po polsku idąca chodnikiem pani. Pyta czy szukam pokoju. Opowiadam jej czego potrzebuję, odpowiedź dostaję taką: "Proszę pana, niech pan lepiej te pieniądze przepije i wyśpi się na ziemi, bo ceny tutaj są ogromne." Pokonuję jeszcze raz Św. Gottharda tym razem nową drogą. Przełęcz zatopiona jest teraz we mgle, ale już południowe zbocza toną w słońcu. Z drogi pięknie widać położoną na przeciwległym zboczu Tremolę. Robię zakupy w markecie (otwarte do 17.30) i wale na kemping. Dziś był wyjątkowo krótki etap ok. 160km więc mam sporo czasu na piwko i piknik. O dziwo dzisiejszej nocy materac nie puścił wiatru wiec spało się super zwijam obozowisko śniadanko i czas w trasę. Dzisiaj tranzyt do Aosty i dwie przełęcze po drodze. Pierwsze kilka kilometrów wale autostradą jeden zjazd może 10 km i już podjazd na przełęcz Nufenen po Włosku Passo della Novena. Piękna pogoda, szybka fajna nowa trasa, wspina się wysoko na 2478m.n.p.m. 47 metrów wyżej niż Furka i 370 niż Gotthard, przez co śniegu jest dużo więcej. Zaspy wyższe niż ja na motocyklu. Najwyższe na całej wycieczce. Na podjeździe nie da się nie zauważyć stalowych konstrukcji słupów energetycznych. Co chwila przejeżdżam pod bardzo grubymi przewodami. Dla mnie z racji wykonywanego zawodu, to ciekawe zjawisko. Ale w tych okolicznościach przyrody nie musi się podobać. Obrazek Obrazek Obrazek Zaraz za po minięciu przełęczy i wjechaniu w dolinę zatrzymuje się przy moście linowym robię po nim spacerek i dalej w trasę. Konstrukcja dużo solidniejsza, od mostu który oglądałem w Czarnogórze i nie nie miałem tyle odwagi by na niego wejść. Jadę drogą nr.9 na zachód po prawej stronie mam Alpy Berneńskie, po lewej, Walliser Alpen ze słynnym Matterhornem najbardziej znana choć nie najwyższą górą Szwajcarii. Pierwsza polowa drogi prowadzi mnie przez Szwajcarskie wsie i miasteczka, na drugiej wpadam na autostradę żeby trochę przyspieszyć. W Martigny zjeżdżam z niej i kieruje się w na Wielką przełęcz św. Bernarda. Jedną z najbardziej znanych i najstarszych Alpejskich przepraw. Droga jak i sama przełęcz bardzo ładne. Na szczycie malownicze jeziorko, kilka budynków, sklepików z pamiątkami no i oczywiście pomnik św. Bernarda. Wszystko otoczone malowniczymi szczytami.


  ObrazekObrazek


Zjeżdżam do Aosty. Tu już prawie śródziemnomorski klimat. Wbijam się na kemping i przy piwku i jedzonku oddaje się błogiemu lenistwu. Klimat kempingowy, to jest to, co bije na głowę wszystkie Hotele i pensjonaty. Kemping bardzo sympatyczny ładnie zadrzewiony, 13€ za noc z elektrycznością, plus 0,5€ za kąpiel, wifi w cenie, zdechło po zamknięciu recepcji o 22.00 ale i tak było spoko. Plan dzisiejszego dnia: podjechać jak najbliżej najwyższej góry europy. A potem mały Bernard i  Route Grandes Alpes do Briancon. Jadę lokalną droga w kierunku tunelu pod Mont Blanc. Droga w większości biegnie przez teren zabudowany, ruch dość spory wiec ze śmigania raczej nici, krajobraz po prawej i lewej stronie też nie zbyt ciekawy, ale co chwila pojawia się przede mną widok Białej góry a to dodaje skrzydeł.

  Obrazek

Podjeżdżam pod sam tunel, patrze chwile na "Białego" i pakuje na małego Bernarda.Podjazd po Włoskiej stronie jest remontowany, wszędzie wykopy, koparki i wywrotki, dużo piachu na asfalcie. Dopiero wysoko ponad ponad górną granicą lasu można ostrzej odkręcić i cieszyć oko krajobrazem. Na przełęczy sporo budynków rozciągnięte na sporej odległości, na końcu po Francuskiej stronie pomnik bardzo podobny do tego na wielkim Bernardzie. Ciesząc oko krajobrazem zjeżdżam w dół to pierwsze kilometry jakie dane mi jest przejechać motocyklem po Francuskich drogach.

  ObrazekObrazek

W Seez skręcam na "Route Grandes Alpes" stary Alpejski szlak biegnący od jeziora Genewskiego do Menton nad Morzem Śródziemnym przez główne pasmo Francuskich Alp. Przede mną Col de L'Iseran najwyższa Europejska przełęcz przejezdna drogą o nawierzchni bitumicznej. Mijam Val d'Isere położony na wysokości 1850m.n.p.m narciarski kurort. Urok tych Alpejskich miasteczek z ukwieconymi balkonami i zdobieniami na elewacjach jest niezaprzeczalny. Droga najpierw biegnie dnem rozległej doliny, dopiero później zaczyna się ostrzej piąć w gore. Jest bardzo dobra widoczność. Błękitne niebo, przy tym przenikliwe zimno. Ale trzywarstwowe ciuchy dają radę, marznie tylko nos. Bo trzeba uchylać szybkę kasku, żeby nie parowała. Na podjeździe mijam kilka wyciągów narciarskich. W koło rozpościera się piękny widok, na łańcuchy górskie, których szczyty sięgają ponad 3000m.n.p.m. i wciśnięte w dolinę miasto Val d'Isere. Na drodze sporo ludzi, dużo motocyklistów i rowerzystów.

  Obrazek

Na zjeździe przez chwile robi się troszkę ciaśniej, jadę wąskim skalnym wąwozem, by za chwile podziwiać rozległa doline z drogi zawieszonej na pułce skalnej. Ochom i achom nie ma końca piękno krajobrazu powala. Droga nie jest tak kręta jak na Stelvio, czy na Szwajcarskich przełęczach. Nie wymaga aż tak dużych umiejętności technicznych. Ale jazda jest dość niebezpieczna, nie ma żadnych barierek ani nawet słupków. Zaraz za krawędzią asfaltu jest kilkudziesięciometrowe strome zbocze. Szanse na wyjście bez szwanku po zjechaniu z asfaltu są raczej mizerne.

  ObrazekObrazek

Po zjechaniu z przełęczy, jadę krajowa N6 biegnącą zboczem pięknego, rozległego i głębokiego wąwozu wzdłuż rzeki Arc. Mijam ford położony na przeciwległym zboczu wąwozu i w st. Michel wjeżdżam znów na drogę 902. Na początku przełęcz "Telegraf" troszkę ponad 1500m.n.p.m . Zaczynam wspinaczkę na Col de Galibier 2646m.n.p.m. Droga pnie się prawie prostymi długimi odcinkami mocno w górę. Z każdym metrem odkrywa się coraz piękniejszy krajobraz. Tu po wyjechaniu ponad górną granice lasu, nie wjeżdża się za szybko na przełęcz. Jedzie się długo górskimi zboczami oglądając bardzo rozlegle zielone doliny, otoczone ośnieżonymi szczytami. Jest po prostu pięknie.

  ObrazekObrazek
Im bliżej siodła przełęczy tym większe zagęszczenie pojazdów, z przewagą rowerzystów. Jest chyba jakiś wyścig. Na samej przełęczy bardzo ciasno. Na małym placyku stoi kilka busów i przyczep do przewozu rowerów. Całe pedałujące towarzystwo pakuje tam swoje rowery. Kolejka do zdjęcia przy znaku przełęczy jest dość spora rowerzyści fotografują się pojedynczo i grupowo z rowerami i bez rowerów, muszę poczekać kilka minut na swoja kolej.
  ObrazekObrazek

Zjazd jest jeszcze piękniejszy niż podjazd dolina odwrócona na południe jest pięknie oświetlona słońcem, na podjeździe większość drogi i doliny były zacienione. Żałuje, że nie mam daru opisywania piękna krajobrazu, bo jest pięknie, naprawdę pięknie. Zjeżdżam do Briancon, korzystając z darmowego wifi w McDonald, szukam noclegu. Nie uśmiecha mi się spanie pod namiotem, jest zimno, jestem zmęczony i potrzebuje się porządnie wyspać. Nocleg za przystępne pieniądze znajduje w oddalonym o 20km Włoskim Cesana Torinese. Zostaje na dwie noce postanawiam zrobić sobie dzień bez motocykla i zregenerować troszkę siły. Niedziela dzień odpoczynku. Śpię do południa robię, spacerek po miasteczku w którym odbywają się zawody kajakowe i wracam do pokoju, większość czasu spędzam na siedzeniu w pokoju, sączeniu piwka i rozmowie z Żoną i Córkami przez skype. Zaczyna mi mocno doskwierać tęsknota. Jest to mój pierwszy tak długi wyjazd bez rodziny. Mam wyrzuty sumienia, że oglądam ciekawe miejsca, a Ich tu nie ma. Poniedziałek 7.30 jestem wyspany, spakowany i gotowy do drogi. Pani podaje mi wcześniej śniadanie (Włoskie śniadanie: kawa, sucharek i bułka z dżemem). 8.00 jestem już w siodełku, przez przełęcz Col de Montgenevre (1850m) wracam do Briancon, przed miasteczkiem jest  stary ford obronny, przebijam się przez miasteczko i już jestem na Route Grandes Alpes w kierunku Col d'Izoard. Prognoza pogody na dziś nie nastraja optymizmem, wzdłuż mojej trasy ma być zimno, deszcz i burze z piorunami na szczęście z tego wszystkiego jest tylko zimno. Mimo wczesnej pory na trasie jest sporo rowerzystów, mają oni tutaj nawet wyznaczony swój pas ruchu. Col d'Izoard jest bardzo popularnym miejscem wśród nacji pedałującej, jest tam nawet muzeum Tur de France. Droga pnie się wysoko w góre jest bardzo zimno, niebo mocno zachmurzone ale na szczęście chmury wiszą wysoko ponad szczytami. Na przełęczy zagaduje do mnie grupa Niemieckich motocyklistów, jeden z nich kojarzy moją tablice rejestracyjna z Warszawą, Nie wyprowadzam Go z błędu w końcu to tylko 100km różnicy. Mówi ze to kawał drogi stąd, pokazuje im na mapie przejechaną dotychczas prze ze mnie trasę i dokąd się leszcze wybieram, są mocno zdziwieni długością trasy. Gdy się dowiadują, że jadę cały czas sam są zdziwieni jeszcze bardziej. Niemieckiego raczej nie znam ale zrozumiałem że stwierdzili że "Gut" trasę robię i że "Gut ze mnie drajwer". Skłamał bym gdybym napisał, że nie sprawiło mi to przyjemności. Miło jest usłyszeć od od grandy Niemców na motorach, że Kozak jestem i widzieć ich zdziwione miny.

  ObrazekObrazek

Niemcy formują grupę a ja zjeżdżam w dół. Będziemy się jeszcze dzisiaj kilka razy mijać. Droga po zjeździe z przełęczy prowadzi przez wąwóz Queyars. Bardzo piękne miejsce. Zaznaczone na mojej mapie czerwonym flamastrem. Czyli szczególnie warte uwagi i tak faktycznie jest. Jedzie się trochę dnem wąwozu, tuż obok strumienia wciśniętego między pionowe skały, trochę półką skalną zawieszoną gdzieś wysoko nad nim, ogólnie jest bardzo ładnie.

  Obrazek

Na parkingach można spotkać grupy dźwigających swoje okręty kajakarzy. Wyjeżdżam z wąwozu i znowu pod górę tym razem przełęcz Vars(2109m). położoną między trawiastymi połoninami. Przełęcz traktuje raczej tranzytowo.

  Obrazek

Zjeżdżam z Vars i w Jausiers opuszczam Route Grandes Alpes i kieruje się na la Bonette, Najwyższą drogę asfaltową w Alpach. Odcinek zadrzewiony podjazdu pokonuje w ekspresowym tempie ciesząc się winklami, po czym przez trawiaste połoniny wjeżdżam wysoko w góry. Drogą na wysokości powyżej 2000 metrów jedzie się ponad 10 km widoki są niesamowite. Po drodze mijam ruiny militarnych obiektów i bunkry. Droga wiedzie na tej samej wysokości a nawet powyżej okolicznych szczytów. Jest zimno, ale to mi zupełnie nie przeszkadza. Widok pięknych szczytów na tle białych chmur rekompensuje wszystko.


Obrazek Obrazek


Trudno było by mi się zdecydować która z Alpejskich dróg jest najpiękniejsza ale podjazd pod la Bonette na pewno konkurował by o pierwsze miejsce. Tu czuć że jestem w naprawdę wysokich górach. Najwyższy punkt trasy nie leży na przełęczy, tylko na drodze okalającej szczyt.Nie jest to masyw skalny, lecz góra uklejona z ziemi pomieszanej z kamieniami. Parkuje prawie w najwyższym punkcie i wyruszam na spacer na sam szczyt. Wysoki na 2862. Kręta Ścieżka w dużej części jest pokryta śniegiem, trzeba omijać zaspy. Nie jest to wcale proste bo nasiąknięte zbocze osuwa się pod nogami. Na samym szczycie jest punkt widokowy. Można podziwiać piękno alpejskiego krajobrazu z najwyższej góry w polu widzenia. Tego się nie da opisać to trzeba zobaczyć, nie znam słów za pomocą których mógłbym opisać to co widzę.

  ObrazekObrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Podczas schodzenia zaczynam odczuwać skutki szybkiej zmiany wysokości, przez chwile mam lekki zawrót głowy. Muszę chwile postać, żeby wszystko wróciło do normy. Nie czuje się najlepiej siadam przy motocyklu i regeneruje się czekoladą i coca colą. Pierwsze kilkanaście kilometrów zjazdu pokonuje, bardzo powoli boje się żeby zawroty głowy nie złapały mnie w czasie jazdy. Ruch na zjeździe w kierunku Nicei jest jak na złość dużo mniejszy niż na podjeździe. Mijam tylko kilku pojedynczych rowerzystów. Droga wiedzie dość stromym zboczem, bez żadnej barierki. Gdy bym wypadł z drogi, nie było by zbyt kolorowo. Na szczęście z każdym metrem niżej czuje się coraz lepiej.
  Obrazek

Po drodze znowu jakieś ruiny, tym razem jakby wioski? Już w miarę nisko, zatrzymuje się na mostku przy fajnym wodospadzie.

  Obrazek

Wklepuje w nawigacje kemping w okolicach Sospel, sprawdzam czy urządzenie wybrało taka trasę, jaką bym chciał jechać. Wszystko się zgadza więc podziwiając piękno krajobrazu jadę w dół. Droga bardzo przypomina mi drogi Czarnogóry niemal cały czas jadę wąwozem wzdłuż rzeki. Nie są to już bardzo wysokie góry, niemniej jednak też jest bardzo ładnie.

  Obrazek

Jadę zupełnie wyluzowany nie skupiając się zbytnio na drogowskazach, nawigacja co chwila gubi zasięg i wylicza trase od nowa. Kiedy wykapowuje że nowo wyznaczona trasa odbiega troszkę od tej którą planowałem,postanawiam odpuścić sobie kemping w Menton i kawałek Route Grandes Alpes i szukam kampingu obok Nicei blisko morza. W końcu i tak planowałem ,że jutro objadę Niceę i Monako.

  Obrazek

Na odcinku kilku kilometrów radykalnie zmienił się krajobraz. Zanika roślinność górska, pojawiają się za to palmy i pięknie kwitnące oleandry.

  Obrazek

W samej Nicei szukam supermarketu. Budżet nie przewiduje stołowania się w słynnych z wysokich cen restauracjach lazurowego wybrzeża. Stojąc w bocznej uliczce słyszę nadjeżdżający od tyłu motocykl. Macham ręką i już za chwile sympatyczny Francuz prowadzi mnie do centrum handlowego. Rozbijam się na kempingu gdzieś między Niceą a Antibes, duży ładny obiekt z basenem niestety odgrodzony od morza torami kolejowymi i dwupasmówką. Cena też ładna 26€ za noc. Oblewam dotarcie do morza śródziemnego i wykonanie planu, piwem i szampanem (czt. wino musujące za 4€). Na nazajutrz z ciężką głową pakuje manele i trasą wiodącą wzdłuż samej plaży kieruje się do Monaco. Plaza położona przy drodze i torach kolejowych to nie jest to co lubię najbardziej, niema to jak dzikie Chorwackie plaże. W Monte Carlo widać ogromny przepych, na wodzie i lądzie. Niezliczona ilość eleganckich łodzi, jachtów, ekskluzywny prom. A na ulicach Maseratti, Lamborgini i małe czerwone samochodziki z konikiem w logo. Witryny sklepowe z reklamami znanych marek, banki i kasyna. Ogulnie zapach wielkich pieniędzy unosi się w powietrzu.


  Obrazek


Przejeżdżam centrum Monako i opuszczam miejski tłok kierując się na autostradę. Nigdy nie ciągnęło mnie do miejskiego zgiełku. Przejeżdżam przez Niceę i Monaco bardziej po to żeby zaliczyć te miejsca niż z ciekawości. Drzemie w mojej głowie taka myśl żeby przejechać motocyklem wszystkie kraje Europy. Więc Monaco mam już zaliczone, nie będę musiał tu wracać. Autostrada jest już zasadniczo drogą do domu, wiec zerkam tylko na pagórki i morze pojawiające się między nimi i ostro nawijam kilometry. Temperament studzą tylko znaki z informacją o kontrolach prędkości. Etap kończę na kempingu nad jeziorem Garda.

  Obrazek

Dzięki uprzejmości sympatycznej Włoskiej rodzinki, rozbijam się na należącym do nich, skrawku wolnego placu tuż przy jeziorze. Późnym wieczorem przed położeniem się do snu okazuje się że materac definitywnie odmówił współpracy, wiec robię legowisko z wszystkich ciuchów jakie mam w kufrach.Wypijam dodatkowe piwko na lepszy sen i kładę się spać. Na kamieniach i szmatkach nie śpi się zbyt dobrze więc rankiem przymuszam się do snu. Planuje dzisiaj objechać Garde od zachodniej strony i dojechać do Czeskiego Mikulova. Etap dość długi więc dobrze by było, żebym był wyspany. Obóz zwijam pod niebem mocno zasnutym chmurami. Śniadanko, kawka i startuje już w lekkiej mżawce. Pogoda nie pozwala nacieszyć się widokami, jest gęsta mgła i pada. Odpuszczam sobie wjazd do Tremisine miejscowość i wąwozu, położonych na zboczach nad jeziorem i pompuje w kierunku autostrady. Dojazd do niej zajmuje sporo czasu. Bocznymi Włoskimi drogami nie jeździ się zbyt szybko. W Trento wpadam na autostradę, zjadę z niej dopiero kilka kilometrów przed Czeską granicą. Między przełęczą Berneńską a Insbrukiem przejeżdżam przez "Europabrucke". Od 1964 do 2004 roku był to największy most w Europie (pobił go dopiero Francuski "Milau"), chciałem go zobaczyć miał być taras widokowy przy restauracji a okazało się, że przejazd nim nie różni się niczym od przejazdu autostradą z barierami dźwiękochłonnymi poza tym że trzeba wybulić 8€ . Cały czas mocno odkręcam, przelotowa 160~140km/h. Zaraz po wjechaniu do Czech, znajduje pokoik. Kolacje kupuje w Billa. Do tego oczywiście Pilznerek. Spanie w łóżeczko jest dużo przyjemniejsze niż poprzednia noc na szmatkach i bezwietrznym materacu, wiec szybciutko zasypiam.


 Czechy pokonuje w autostradowym tempie i już jestem w Polsce. Powracam do naszej komunikacyjnej rzeczywistości, najpierw muszę troszkę pobłądzić żeby trafić na nową A1. Brakuje jednego mostu i nasza Autostrada nie zazębia się niestety z Europejską siatką szybkich dróg. Potem okazuje się, że zaplecze ogranicza się do parkingu i kibla. Oczywiście stoją znaki formujące że za kilka kilometrów będzie Parking z toaletą, restauracją  i paliwem ale już przed samym zjazdem restauracja i paliwo przekreślone są czarną taśmą, na krzyż i tak dwa razy. Zjeżdżam z autostrady do oddalonej kilka kilometrów stacji benzynowej, tankuje i tym samym węzłem wracam na nią z powrotem. Przejazd przez Częstochowę to istny horror. Kilkunastu kilometrowy korek. Pasy ruchu tak wąskie że tiry prawie ocierają o siebie. Koleiny głębokości rowów melioracyjnych. Przyjemność z jazdy się skończyła to jest Polska. Tu na szosie trzeba walczyć o przetrwane. Przypomina mi się cytat z artykułu pana Bolesława Piątkowskiego z 1938 roku (publikowany w Motovoyagerze) "Poznałem Cię – szeroka, wyboista „Drogo Polska” – drogo która robisz nam reklamę na cały świat – drogo, o którą ze złośliwym uśmiechem pytali mnie sprzedawcy benzyny, szoferzy, sportowcy, drogo o której nikt nie wie, dlaczego jesteś naszą hańbą, zamiast być chlubą. Drogo polska!" Minęło 75 lat od napisania tych słów a tekst nadal aktualny i raczej nie zapowiada się żeby było lepiej. Na tym kończę moją relacje, było bardzo fajnie, spełniłem swoje marzenie i obejrzałem największe góry Europy, przejechałem 5144 kilometry przez 7 państw. Chwilowo byłem spełniony, ale to była bardzo krótka chwila. _________________

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz